Coraz mniej filmu w filmie

  Dobry film dla mnie to taki, po obejrzeniu którego potrzebuję nieco czasu na powrót do rzeczywistości. Którego przesłanie jeszcze chwilę po wyjściu z kina kołacze mi się w głowie, a pewne sceny, aktorskie popisy czy reżyserska przebiegłość dają się smakować jeszcze przez jakiś czas. I oczywiście takie filmy się zdarzają, ale dominuje produkcja wideoklipów, efekciarska iluzja, sztampa i odgrzewane kotlety. A wszystko to pięknie, bo komputerowo, zapakowane.

     I właśnie o te komputery mi chodzi – o to, że zastępują one kamerę, scenografię i aktorów. Nawet „zwykłe” dramaty korzystają z technologicznych protez, dzięki którym możemy podziwiać niesamowite wolty operatora czy oglądać sceny z zupełnie dowolnego punktu widzenia. Możemy podążać za bohaterem niczym owad, albo nagle zjechać z nieba wprost do jego pokoju. Tylko czy rzeczywiście jest to potrzebne? Im bardziej zadziwiający, bo niemożliwy z punktu widzenia naszych codziennych doświadczeń, zabieg filmowo-komputerowy, tym intensywniej zastanawiam się, jak został on zrobiony, niż co miał znaczyć. Jeśli w ogóle coś miał.
    Epatowanie widzów komputerową wizją, wykreowaną przez bujną wyobraźnię nie tylko reżysera, nie wnosi moim zdaniem żadnej nowej wartości do kina. Pozwala oczywiście w sposób bardzo dosłowny pokazać świat fantastyczny, ale ile można? Co więcej – te kilka czy kilkanaście lat rozwoju komputerowej filmografii doprowadziło do tego, że nawet efekty w filmach katastroficznych przestały przerażać, a falujące łany tysięcy wojaków na antycznych polach bitew rażą marionetkowością. Do tego wiele efektów wizualnych i całych scen stało się identycznych, bo zrobiono je w ten sam sposób, tym samym programem, przez to samo studio grafiki komputerowej. Więc trochę jest to tak, jak z aktorem, który zawsze gra tak samo i staje się przez to nudny. Do tego mnożą się podobne, tanie telewizyjne produkcje właśnie katastroficzne, które korzystają z kiepskich, niedopracowanych aplikacji generujących powódź czy inny naturalny kataklizm, wpasowanych w ten sam schemat akcji. Coraz bardziej kino chce widza zadziwić wizualnie, zamiast dać mu szansę przeżyć filmową opowieść.
    Jak do wszystkiego, tak i do tej nowej „jakości” w kinie widz się przyzwyczaja i uodparnia na mocne wrażenia. Nowe pokolenie, które na takim kinie wyrasta, będzie tak do tego przyzwyczajone, że filmy z końca dwudziestego wieku, kręcone dość tradycyjnie, będzie pewnie traktować jak „nieme kino”. A szkoda. Przypomniałem sobie ostatnio serię przygód Indiany Jonesa. Mimo starej i stałej ekipy, mimo dbałości o szczegóły, rozdźwięk między ostatnią częścią z 2008 roku a wcześniejszymi w dużym stopniu ilustruje te technologiczne zmiany. Mamy komputery, mamy programy – a co tam, niech i walnie bomba atomowa, niech będą i kosmici, niech i całe góry latają – tylko dlaczego kryształowa czaszka wygląda jak tandeta ze sklepu z pamiątkami? Bo wygląda jak rekwizyt sprzed trzydziestu lat, gdy kręcono „Poszukiwaczy zaginionej arki”. W pierwszych częściach mamy prawdziwe robale, prawdziwe węże, prawdziwe jaszczurki i szczury, i prawdziwych aktorów, którzy z tą menażerią grają. Są staromodne makiety i triki, które może i współczesnego „wyrobionego” widza czasem śmieszą, ale autentyczność przygód jest o niebo lepsza. Po prostu więcej tam gry aktorskiej, a nie komputerowej. I choć wiemy, że to niemożliwe, i że to gruba przesada, to palą nas stopy, gdy doktor Jones wyhamowuje pędzący wagonik podeszwami własnych butów w „Świątyni zagłady”.
    Pokazać dzięki komputerom i grafice komputerowej można na pewno więcej, tylko że im więcej się pokazuje, tym mniej zostaje miejsca dla wyobraźni. Ale może tego oczekuje „masowy widz”? Dla „malkontentów” pozostają jeszcze książki. Tam wciąż te same czarne literki na białej kartce poruszają emocje, rozpalają wyobraźnię i wciągają w świat realiów opowieści. Tylko że coraz częściej i one zaczynają przypominać filmowy scenariusz. Bo a nuż ktoś zauważy, przeczyta i zechce nakręcić film…

Janek Konieczny

Tags

Related posts

Top
font