Kosztowny postęp

   Mamy nowego boga, bo określenie bóstwo to zdecydowanie za mało. Ten bóg to Pekabe. Brzmi nieźle, trochę jak obiekt kultu Majów czy inków. oczywiście nikt go nie widział, ale jest wszechobecny, zwłaszcza w mediach, i wszyscy się go boją, więc się do niego modlą, przede wszystkim by rósł w siłę. Jeśli jeszcze ktoś nie wie, o jakiego boga chodzi, to przywróćmy mu zwyczajową nazwę z wielkimi (a jakże!) literami: PkB. Jest oczywiście jeszcze – jak to w mitologii – zła bogini – Recesja… no ale właściwie to nie tę bajkę chcę opowiadać, a zwrócić uwagę tylko na ten jeden wspomniany aspekt – główny przymiot, który musi PkB cechować, czyli wzrost.

Większa produkcja, większa konsumpcja, więcej usług mniej lub bardziej potrzebnych, więcej zakupów, więcej kasy do budżetu, więcej wydatków, więcej, więcej, więcej, by PKB rósł w siłę, a ludziom żyło się dostatnio… teoretycznie. Siłą rzeczy ten wzrost kojarzy się z postępem, z postępem technologicznym na przykład. Bo trudno zjeść więcej chleba, ale telewizor w domu można mieć i drugi, i trzeci, telefon kolejny również i antenę satelitarną na balkonie też drugą można posadzić. Trzeba więc wciąż unowocześniać dotychczasowe urządzenia, wymyślać coraz to nowe rozwiązania, produkować ich coraz więcej i… konsumować coraz więcej. Tylko jak długo można rosnąć? Jak wiele nowych wynalazków jest nam potrzebnych? Czy tak naprawdę zaawansowane technologie ułatwiają nam życie? A w konsekwencji, czy nas na nie stać? Czy wypasiony smartfon rzeczywiście świadczy o standardzie naszej egzystencji? Ile kosztuje nas postęp – nas jako ogół i każdego z osobna? Z ilu telefonów korzystamy? Ile abonamentów za Internet czy TV sat płacimy? Jak szybko nowy gadżet ląduje w szufladzie, a jego miejsce zajmuje jeszcze bardziej nowy, którego i tak nie wykorzystujemy w większym zakresie niż poprzednika? Zadając takie pytania nie można oprzeć się wrażeniu, że ktoś wmawia nam, że mamy takie potrzeby. A może sami chcemy w to wierzyć, by czuć się lepiej? Że bez nowego wynalazku nie sposób żyć. Że zostaniemy w tyle. Presja jest tak wielka, że gdy okazuje się, że rynek się nasycił, następuje zaskoczenie i krach. I szuka się remedium w postaci kolejnych innowacyjnych rozwiązań, które zbawią świat, które… nakręcą koniunkturę. O ile w przypadku każdego z nas to jednak my jesteśmy panami własnego portfela i możemy przynajmniej próbować oprzeć się pokusie, to gdy chodzi o pieniądze – mówiąc ogólnie – publiczne, ich wydawanie przychodzi łatwiej. Taka prawda, znana nie od dziś. Jednym z argumentów usprawiedliwiających wydatki – oprócz oczywiście „niezbędności” tychże dla naszego normalnego funkcjonowania – jest ich znikomość w przeliczeniu na jednego obywatela. Niby tak, tylko że z tych znikomych kosztów w sumie może uzbierać się niezła góra grosza. Dobrze pokazuje to akcja charytatywna o tej nazwie. A z tych znikomych kosztów składają się nasze podatki. Chyba nikt nie powie, że znikome. Przykład prosto z ulicy. Wsiadam do miejskiego autobusu, nowego a jakże, i co w nim można znaleźć? Naliczyłem siedem (!) monitorów LCD, które w większości nic nie pokazywały, i osiem (!) kamer monitorujących wnętrze. Szoferka kierowcy – choć to pewnie już teraz nie uchodzi tak mówić o kokpicie chyba – również zawiera trochę efektownej elektroniki. A jeszcze to wszystko musi być przecież ze sobą i z centralą połączone, sterowane, zasilane, łączyć się z siecią, ktoś tego dogląda, serwisuje itd., itp., a bilety drożeją…, a klimatyzacja nie działa, a jak działa, to i tak zaduch, bo chyba z powodu abonamentu i nowego smartfona zabrakło na mydło…
Postęp kosztuje, i to niemało. Ale czy bilans kosztów i zysków jest korzystny? Tak, może to i wstecznictwo przeze mnie przemawia, ale czasem wydaje mi się, że postęp jest pogonią za iluzją, w której można się zagubić. A nie można przecież gonić bez końca, bo po drodze wysiądzie nam serce… no chyba że będzie to nowy model 2.0, kupiony oczywiście na kredyt.

Janek Konieczny

Tags

Related posts

Top
font