Fotograf na mrozie

     Zima jest fantastyczna. Niemal pod każdym względem. Żadna inna pora roku nie daje takich możliwości fotograficznych. To, że zimno? Fakt! Ale jak potem doceniamy ciepło. A skrzenie śniegu czy światło odbijające się od lodu warte są marznięcia i wyrzeczeń. Tak się zastanawiam… zima to chyba jedna z moich ulubionych pór roku. Oczywiście, o ile nie jest to zima w stylu angielskim. Szaro, pochmurno, zamiast śniegu jakaś błotnista chlapa. No dobrze, a co nas, fotografów czeka przy mroźnej pogodzie? Z czym przyjdzie nam się zmierzyć? Jakie przeciwności pokonać? Zacznijmy od podstawowych, z pozoru bardzo prozaicznych kwestii, ale bez wątpienia zasadniczych. Wiem coś o tym…

Strój
    Wielkim błędem jaki możemy zrobić, wybierając się na zimowe wędrówki jest założenie zbyt ciepłego ubrania. Tak, tak… po wyjściu z domu powinno nam być lekko (albo nawet trochę bardziej niż lekko) chłodno. Rozgrzejemy się maszerując. Jeśli zaś ubierzmy się tak, że po chwili będzie zalewał nas pot, szybko przemoczymy nasze ubranie. A że mokre rzeczy słabo trzymają ciepło, to wkrótce zrobi nam się bardzo, bardzo zimno. Wysuszenie mokrego ubrania zimą w terenie jest raczej mało prawdopodobne. W przypadku jakiejś drastycznej sytuacji można próbować rozpalić ognisko (trzeba mieć czym, z czego i gdzie) i tak suszyć ubranie, ale lepiej jest tego uniknąć.
    Jeżeli w czasie marszu zauważymy, iż zaczynamy się pocić, powinniśmy zwiększyć „chłodzenie”. Jak? Na przykład zdejmując rękawiczki czy szalik albo czapkę. Przez głowę tracimy dużo ciepła i lepiej by trochę nam marzły uszy, niż za chwilę mamy być cali spoceni. Bywało, że wędrowałem z rozpiętą kurtką przy dwudziestostopniowym mrozie. Możemy też na chwilę się zatrzymać i zdjąć jedną warstwę ubrania.
Nieźle zdaje egzamin w takich warunkach rozmaita termoaktywna bielizna. Działa ona tak, iż odprowadza pot oraz parę wodną powstające przy intensywnym wysiłku do kolejnej warstwy odzieży. Nie odczuwamy wtedy wilgoci i zimna.
   Dobra kurtka powinna być wiatroszczelna z możliwością dobrego uszczelnienia mankietów i okolic szyi oraz mieć wygodny, niezasłaniający twarzy, kaptur. Przydatne są też ściągacze w pasie i na dole kurtki. Przekonałem się o tym osobiście i bardzo dokładnie na Bukowym Berdzie.
    Jeżeli przewidujemy wędrowanie po głębokim śniegu, powinniśmy pomyśleć o butach, w które nie nawchodzi nam śnieg. Albo założyć dodatkowe ochraniacze tzw. stuptuty. Możemy też pomyśleć o rakietach śnieżnych. Wymaga to trochę ćwiczeń i początkowo może być bardzo zabawne, zwłaszcza dla postronnych osób. Ale całkiem dobrze zdaje egzamin.

Dzień w którym zrozumiałem, że przysłowia nie kłamią…
Byłem w Bieszczadach. Dawno temu… chyba nawet jeszcze w poprzednim stuleciu. Na dole było przeciętnie. Lekki mróz, lekki wiatr. Przez kilka poprzednich dni wchodziłem na różne szczyty i nie spodziewałem się tego, co spotkać miało mnie na Bukowym Berdzie. Właściwie nie spodziewałem się tego przez całą drogę z Mucznego. Dopiero na granicy lasu, tuż pod samą granią zaczęło trochę wiać. Za to na górze… wiatr był taki, że miałem problem z ustaniem w miejscu. Zamiar przejścia w stronę zejścia do Tarnicy spalił na panewce. Każdy krok pod wiatr był walką. Mała, ważąca kilka kilogramów torba fotograficzna zdjęta na chwilę z ramienia, w pewnym momencie zaczęła się sama, pchana wiatrem, przesuwać po śniegu! Powoli co prawda, ale zawsze. Wiatr, nie dość, że wyciskał łzy z oczu, tak że prawie nic nie widziałem, to jeszcze wywiewał ciepło spod kurki w tempie błyskawicznym. Nie pomagały polary czy goreteksy i inne wynalazki. Mimo, że pozaciągałem i pozapinałem w kurtce wszystko co mogłem, czułem jakby lodowate sztylety wbijały się przez wszystkie szwy, suwaki, łączenia. Najgorzej było przy łączeniu rękawiczek i rękawów. Wkrótce zrozumiałem, że przemarznięcie

do szpiku kości to wcale nie jest przenośnia. Tak właśnie się poczułem po kilkunastu minutach fotografowania na górze. Nie wytrzymałem długo. Bardzo szybko, skostniały z zimna, wycofałem się i zacząłem schodzić. Rozgrzałem się dopiero po zejściu i paru godzinach w ciepłym samochodzie.
Wychodząc zimą nawet w niewielkie góry, musimy być przygotowani na różne niespodzianki losu. Dobrze, żeby ktoś wiedział, gdzie poszliśmy i kiedy możemy wrócić. Nie zapomnijmy naładować telefon komórkowy. Nawet w Bieszczadach, gdzie w dolinach zasięg jest symboliczny, łapiemy sieć w wyższych partiach gór i możemy w razie czego wezwać pomoc. Dobrze też jest mieć coś kalorycznego, na przykład czekoladę. Praktycznie nie waży nic, a w razie czego wzmacnia nadwątlone siły.

Bieszczadki Park Narodowy - Bukowe Berdo

Nikon F5, standardowy zoom 28-70 mm, f/2,8 (parametry ekspozycji zaginęły w mrokach niepamięci). Najprawdopodobniej zdjęcie zostało lekko prześwietlone ze względu na dużą ilość jasnego śniegu, zaś przysłona mocno przymknięta tak, by głębia ostrości była jak największa. Film Fujichrome Velvia 50 (pamięta ktoś jeszcze takie?), statyw, wężyk spustowy.

 

Rękawiczki
    Ta część garderoby wymaga osobnego potraktowania. Do fotografowania zimą oprócz aparatu, sprawnych akumulatorów i ciepłego ubrania potrzebne są nam jeszcze… właśnie rękawiczki. I to nie byle jakie. Muszą być miękkie, ciepłe i pozwalające na pewny  i precyzyjny chwyt. Najczęściej są od wewnętrznej strony dłoni wyłożone gumowymi, silikonowymi  kropeczkami czy innym antypoślizgowym materiałem. Fantastyczne rękawiczki robiła firma LowePro… robiła, bo zaprzestali produkcji z bliżej niewyjaśnionych powodów. Jakiś czas temu kupiłem bodajże ostanie dwie pary w Polsce. Zrobione były z jakiś kosmicznych termoaktywnych materiałów i nawet gdy je zamoczyłem, ręce marzły jakoś niewiele.
    Specjalne rękawiczki dla fotografów produkuje też Manfrotto. Mają nawet specjalną wodoszczelną kieszonkę na kartę pamięci. Wyglądają porządnie, jednak kosztują niemało. Podobne można znaleźć w ofercie koreańskiej firmy Matin, choć ostatnio na ich stronie oznaczone były jako „chwilowo niedostępne”. Specjalne rękawiczki dla fotografa, przeznaczone jednak na słuszniejsze mrozy, można znaleźć w internetowym sklepie www.traperzy.pl. Kiedy nie ma co się lubi, trzeba sobie radzić w inny sposób. Podobne rękawiczki można znaleźć w sklepach dla myśliwych oraz jeździeckich, wędkarskich, turystycznych (rękawiczki dla alpinistów) czy rowerowych! Oczywiście nie każde będą się nadawać, ale przy odrobinie szczęścia i wytrwałości coś sobie dobierzemy. Często funkcjonalnością nie ustępują tym specjalistycznym, a cenę mają znacznie przystępniejszą.

 

Byłem (prawie) morsem…
Co jeszcze może być przydatne przy zimowym fotografowaniu? Czasem nawet trudno przewidzieć. Kiedyś miałem taką przygodę. Pojechałem nad Wisłę. Mrozek nie był specjalnie wielki. Jakieś -10 stopni. Z brzegu zobaczyłem, że na pobliskiej łasze piasek, lód i śnieg tworzą fantastyczne wzory. Założyłem wodery i dałem susa z niewielkiej skarpy. Przez godzinę czy dwie szukałem kadrów, a potem trzeba było znowu dostać się na brzeg. Skok na metr w górę i półtora metra w dal raczej nie wchodził w rachubę. Tym bardziej, że na plecach miałem kilkunastokilogramowy plecak ze sprzętem. Dałem więc jeden krok i chciałem stanąć w płynącej pod samą skarpą wodzie. Było… tak po kostki. Tylko, że trafiłem… w ruchome piaski. Nogę wciągnęło mi… nawet nie wiem dokąd. Poczułem lodowatą wodę wpływającą do jednego wodera, potem do drugiego. Zamarłem w bezruchu z aparatem wyciągniętym do góry. Ostrożnie zdjąłem plecak, położyłem go na łasze, na plecaku postawiłem aparat. Powolutku zacząłem wyczołgiwać się na suchy ląd. Kilka metrów dalej znalazłem jakieś gałęzie w wodzie i po nich wydostałem się na brzeg. Z każdego buta wylałem po kilka litrów wody. Dwukilometrowa droga do samochodu była niezapomniana. Dziesięć stopni mrozu, chlupiąca woda w butach… W samochodzie włączyłem nawiew gorącego powietrza na nogi i ogrzewanie fotela (producent przewidział?). Od tej pory, gdy zimą odjeżdżam od domu dalej niż kilka kilometrów, mam ze sobą… ubranie na zmianę. Tak na wszelki wypadek. Na szczęście nigdy więcej się mi nie przydała. Aczkolwiek jak znam życie, to kiedyś zdarzy się mi o tym zapomnieć i wtedy właśnie…

Wisla w okolicy wsi Nadbrzez kolo Otwocka

Nikon D700, obiektyw 16 mm /f2,8 (rybie oko), matrycowy pomiar światła z korekcją -1/3 EV, przysłona f/22, czas dobierany do przysłony 1/160 s, tryb pracy – preselekcja przesłony, ISO 200, plik RAW, zdjęcie z ręki.


Przerwa na herbatę
    Krótka przerwa w wycieczce, chwila na gorącą herbatę w barze, schronisku czy chociażby wizyta w sklepie dla nas może być czymś fantastycznym. Dla naszego sprzętu – niekoniecznie. Zimne aparaty i obiektywy wniesione do cieplejszego miejsca natychmiast zaparują. I żadne wycieranie czy czyszczenie nie da praktycznie nic, dopóki się nie ogrzeją. Pół biedy jeśli zaparuje nam sprzęt od zewnątrz. Ale jeśli stanie się tak z soczewkami wewnątrz obiektywu (a większość obiektywów „budżetowych” praktycznie nie ma uszczelnień) to możemy na parę dni zapomnieć o fotografowaniu. Sposób jest w zasadzie jeden. Chowamy sprzęt do torby/plecaka, szczelnie zapinamy i wyjmujemy dopiero wtedy, gdy znowu znajdziemy się na dworze. Gdy wrócimy do domu dobrze jest pozostawić sprzęt w torbie aż się powoli nagrzeje.     Osadzająca się para na aparacie nie jest też zdrowa dla elektroniki. A zawsze jakaś tam odrobina wilgoci do wnętrza przeniknie.
    Co prawda amerykański fotograf przyrody Moose Peterson pisze w swojej książce, że jeśli on wytrzymuje trudne, terenowe warunki to i aparat powinien. Tylko w tamtych warunkach znacznie łatwiej jest kupić nowy sprzęt w razie awarii starego. Chociażby dlatego, że jest on trochę… tańszy niż w Polsce, a dochody są trochę… wyższe.

Samochód jako dodatek do aparatu?
    Ktoś z moich znajomych fotografów przyrody powiedział półżartem, iż podstawowym jego wyposażeniem jest… samochód, który dowozi kilogramy sprzętu na miejsce. Jest w tym trochę racji. Sprzęt, zwłaszcza lepszej klasy swoje waży. Żarty żartami, ale warto pomyśleć, co nam się zimą może w autku dodatkowo przydać. Opony zimowe to oczywistość. Ja zimą mam dodatkowo zawsze: łopatkę i łańcuchy śniegowe. To pierwsze pozwala chociażby wykopać sobie miejsce do zaparkowania samochodu na skraju drogi. Drugie zamienia każdy samochód w małą śnieżną „prawie” terenówkę. Acha… i proponuję przećwiczyć zakładanie łańcuchów na parkingu. Dochodzenie do tego w śniegu na środku drogi może być trochę frustrujące.

Wigilia
    Wigilia kilkanaście lat temu. Obudziłem się o świcie i zobaczyłem gęstą mgłę,
tak gęstą że ledwie było widać odległą o kilkanaście metrów bramę.

    Na dodatek… ta brama wyglądała jakoś inaczej niż zwykle! Przyjrzałem się uważnie… na wszystkim była szadź dosłownie grubości mojego ramienia! Wyskoczyłem z domu z aparatem, ale przy widoczności rzędu dwudziestu metrów niewiele można było zrobić. Choć wrażenie było niesamowite.
Mgła, szadź i ponad dwudziestostopniowy mróz.

Niespodziewanie, po godzinie rozjaśniło się trochę, potem jeszcze trochę… a potem rozbłysło słońce. Mgła rozwiała się jak sen. Wrzuciłem do samochodu aparaty, statyw. Krzyknąłem rodzinie” „nie wiem kiedy wrócę” i ruszyłem.
    Zrobiłem tego dnia kilkadziesiąt kilometrów. Zużyłem ponad dwadzieścia filmów. Co jak na czasy przedcyfrowe było niezłym osiągnięciem. Pod koniec frajdę z fotografowania psuła mi nieco świadomość kosztów…
w tamtych czasach każdy film i jego wywołanie sporo kosztowały…
O wiele łatwiej jest dziś, gdy mamy do dyspozycji karty pamięci o coraz to większej pojemności.
Podejrzewam, że cały materiał z tego dnia dziś na zmieściłby się jednej mojej karcie.

    Mrozu nie wytrzymała Mamiya. Średnioformatowy film chyba zbyt zesztywniał na mrozie i nie dawał się przesunąć. Zdejmowałem więc magazynek i zostawiałem w ciepłym samochodzie, zaś sam aparat był zamknięty szczelnie w torbie, by ochronić go przed zaparowaniem.
Pomagało to na chwilę i co jakiś czas kilka klatek mogłem zrobić.

Zdjęcia robiłem do zachodu słońca. Spóźniłem się na wigilijną kolację. Następne dwa tygodnie spędziłem w łóżku…, ale było warto. Taką szadź na Mazowszu widziałem wtedy po raz ostatni.
    Przy tym zdjęciu przydarzyła się mi jeszcze jedna przygoda. Na zdjęciu widać obsypującą się szadź. Aparat był ustawiony na statywie tuż nad ziemią. Zawiał akurat wiatr, nacisnąłem spust migawki i… chwilę potem miałem zaklejony śniegiem cały obiektyw. Wszelkie próby oczyszczenia nic nie dały. Aparat był jeszcze ciepły, śnieg zaczął się kleić, rozpuszczać. W końcu, zdesperowany wpadłem na najprostszy sposób. Odkręciłem ochronny filtr UV (dobrze, że go miałem) i mogłem fotografować dalej.

Wierzby we wsi Kaweczyn (gm Maciejowice; pow garwolinski; woj mazowieckie)

Mamiya 645, obiektyw 45 mm, f/2,8 (odpowiednik 28 mm dla małego obrazka lub 18 mm dla niepełnoklatkowych lustrzanek cyfrowych), pomiar światła TTL w pryzmacie aparatu (podejrzewam, że z lekką korektą na plus), obiektyw był przysłonięty maksymalnie, czas dobierany w trybie preselekcji przysłony, film Fujichrome Velvia 50, statyw, wężyk spustowy.

 

Bez prądu ani rusz…
zwłaszcza w dzisiejszych „cyfrowych” czasach, kiedy w zasadzie każdy aparat potrzebuje zasilania z baterii lub akumulatorów. A te w niskiej temperaturze tracą pojemność. Zawsze. Wszystkie. I te samochodowe, i te w  telefonach komórkowych czy aparatach fotograficznych. Nie możemy z tym wiele zrobić. Praw fizyki, nawet jeśli nie lubiliśmy jej w szkole, nijak nie obejdziemy. Ale wiedząc o tym, możemy się odpowiednio przygotować. Oczywiście niska temperatura oznaczać będzie przynajmniej kilkustopniowy mróz. Kiedy jest około zera czy lekki przymrozek nie powinniśmy mieć kłopotów z zasilaniem.
Nie ma nic bardziej frustrującego niż stwierdzenie, iż zapomnieliśmy naładować nasz akumulator, a w niskiej temperaturze jego pojemność jeszcze spadła… i po zrobieniu trzech zdjęć został nam w ręku kosztowny i niedziałający elektroniczny gadżet. No… jedna tylko rzecz może być bardziej wkurzająca. Pozostawienie naszej karty pamięci w czytniku na biurku, a rezerwowej w… drugiej torbie. Tak… znam takie przypadki.
Pamiętajcie! Wybierając się na dłuższą zimową wyprawę fotograficzną należy starannie się przygotować i zanim ruszymy w teren pomyśleć o paru drobiazgach. Koniecznie trzeba posprawdzać i naładować akumulatory. Dobrym rozwiązaniem jest posiadanie dwóch. Ten drugi trzymamy nie w torbie, a w kieszeni pod kurtką – w cieple. Możemy też wymieniać akumulatory co jakiś czas. Ciepły wkładać do aparatu, a zmarznięty pod kurtkę. Dzięki temu starczą na dłużej. Warto również zgrać stare zdjęcia z kart pamięci i ją sformatować. Tworzymy wtedy na nowo całą strukturę folderów i jeśli gdzieś tam były jakieś błędy, to się ich pozbywamy.
W terenie ograniczmy korzystanie z wyświetlacza. Podgląd na żywo (Life view) w lustrzankach jest wyjątkowo prądożerny. Oglądanie zdjęć też zostawmy do czasu, aż wrócimy do domu. Pamiętajmy, że autofokus i stabilizacja obrazu również potrzebują prądu. Możemy je wyłączyć, by przedłużyć działanie aparatu.
Każdy akumulator traci pojemność wraz z wiekiem. Najczęściej po kilku latach zostaje połowa. Oczywiście nie jest to absolutną regułą. Zdarzają się lepsze egzemplarze i gorsze. Jednak jak wiadomo niepsujące się towary spowalniają gospodarkę. W interesie rozmaitych producentów nie leży byśmy używali rozmaitych rzeczy zbyt długo…

No to w plener
To tyle tytułem wstępu i przygotowań do zimowych fotograficznych łowów.

Robert Dejtrowski

Mróz
Obudziłem się przed świtem i wyjrzałem za okno. Rzuciłem okiem na termometr… cieplutko, tylko -27 stopni! Wstałem i ubrałem się starannie. Taka temperatura gwarantowała ciekawe efekty nad płynącą wiślaną wodą. Nie wiem jakim cudem ropa w samochodzie nie zamarzła i udało się mi zapalić. Widać matka natura postanowiła być łaskawa i mi sprzyjać. Po pół godzinie byłem już nad Wisłą w miejscu, gdzie wschód słońca powinien być nad wodą. Wszędzie podnosiły się tumany mgły. Zamarzały na nadbrzeżnych gałęziach. Mimo niskiej temperatury, nie odczuwałem zimna. Dzień był praktycznie bezwietrzny.
Zastanawiałem się, jak poradzi sobie sprzęt w takich warunkach. Leciusieńko zbladł mi ciekłokrystaliczny wyświetlacz. Dźwięk migawki był nieco inny, ale czasy pracy zostały zachowane. W obiektywie ciężko zaczął chodzić pierścień zmiany ogniskowej i skrzypieć (!) pierścień ręcznego ustawiania ostrości. No i spadła pojemność baterii. Wskaźnik pokazywał 30% przy ilości zdjęć, jakie zrobiłem od ładowania, powinno być około 70%. Ale to i tak było  wystarczające na jeden poranek. W pełni naładowana bateria starcza w moim aparacie na około 3000 zdjęć.
Po powrocie do domu i domowych temperatur pojemność baterii wróciła do normy.

Zimowy swit nad Wisla w okolicy wsi Wroble Wargocin

Nikon D700, obiektyw 28-70 mm, f/2,8 przy ogniskowej 70 mm, matrycowy pomiar światła z korektą -1/3 EV, czas 1/800 sekundy przy przysłonie f/14, tryb pracy: preselekcja przesłony, ISO 200, plik RAW.

Related posts

Top
font