Czy idea internetowej interakcji i uczestniczenia w dyskusjach nie są przereklamowane? Czy umiemy i chcemy z tego korzystać? Czy sfera bezosobowych kontaktów wnosi coś wartościowego?
Większość z nas prawdopodobnie ma czasem ochotę spojrzeć w oczy internaucie siedzącemu gdzieś przed monitorem po drugiej stronie, albo może lepiej powiedzieć – w innym oku sieci. Kim jest, jak wygląda, czym się zajmuje? Mam na myśli takiego użytkownika „aktywnego”, który żywo reaguje na treści publikowane w sieci i czuje nieodpartą potrzebę wyrażenia swojej opinii na… każdy temat. Czy siedzi tam obywatel Piszczyk – wcielający się w różne postacie anonimowy komentator rzeczywistości?
Popularne ostatnimi czasy technologie, umożliwiające tworzenie stron internetowych z gotowych szablonów, udostępniają jednocześnie odpowiednią opcję dołączania komentarzy do artykułów, z której twórcy i administratorzy chętnie korzystają. Wpisy świadczą o tym, że strona jest „żywa” i budzi zainteresowanie. Wypełnia się też darmową treścią. Ale czy coś wartą? Czy potrzebną?
Niemalże stałym punktem „gry” jest zwalczanie się głównych obozów politycznych. Komentarze „fachowców” i „znawców” wielokrotnie przewyższają długością samą notkę, choćby nieznacznie zahaczającą o kwestie polityczne czy gospodarcze. Zaczynają wręcz żyć własnym życiem i wydaje mi się, że – tak jak w głuchym telefonie – w którymś momencie komentatorzy nie wiedzą już, co tak właściwie komentują. Lubimy jałowe dyskusje i chłopskie filozofowanie. Często w wypowiedziach dominują inwektywy, oskarżenia. Prowokacje się sprawdzają i napędzają spiralę zawziętej wymiany zdań. Łatwo bowiem za pośrednictwem tego medium anonimowo obrażać innych, wylewać swoje żale czy frustracje i „odważnie” atakować świat. To zresztą nie nowe odkrycie. Internet, jako platforma komunikacji, oceniany jest bardzo różnie – od bezkrytycznego zachwytu nad wszechdostępną składnicą informacji po przyrównanie go do śmietnika, tyle że wirtualnego. Oczywiście nie ma co uogólniać, bo każdy, w zależności od treści, z jakich korzysta, i czego od Internetu oczekuje, ma pewnie wyrobiony pogląd.
O tym, że komentować można niemal wszystko, co na stronie zawiśnie, nie zważając na sens tych działań, przekonałem się też ostatnio przy okazji lokalnego, wydawać by się mogło „neutralnego” zdarzenia. Otóż w szkole, do której uczęszcza moje dziecko, wybuchł pożar. Była jeszcze zima, 500 dzieci ewakuowano prosto z lekcji, bez kurtek, butów i przeprowadzono do pobliskiego kościoła. Informacja pojawiła się bardzo szybko na stronie jednego z serwisów telewizyjno-internetowych. I cóż tam można było wyczytać? Głównie inwektywy pod adresem księży, typu: Czy plebanek już przeszedł z tacą? Ciekawe, czy proboszcz wystawi rachunek Ministerstwu Oświaty za świadczenie usługi opieki duchowej? Budynek kościelny to miejsce do masowej ogłupiającej indoktrynacji religijnej. Dla czarnych to musiało być wspaniałe przeżycie. Tyle bezbronnych, wystraszonych dzieci w jednym miejscu! Do tego jakieś domysły, niemające wiele wspólnego z tym , co rzeczywiście się tam stało. Na szczęście skończyło się na strachu, stresie, zmarznięciu, zniszczonych ubraniach w szatni i jej remoncie, ale bzdury, które pojawiły się na stronie, nie pozwalają – delikatnie mówiąc – na pozytywną ocenę „aktywnego” członka internetowej społeczności. W imię wolności słowa można więc pisać, co ślina na język przyniesie. Że też w ogóle komuś się chce trwonić czas i energię po próżnicy… To mnie zadziwia najbardziej.
Jaki jest pożytek z komentarzy? Żaden, no chyba że potraktować je jako psychoterapie autorów lub sposób tylko i wyłącznie na generowanie ruchu i podniesienie oglądalności strony, a przez to lepsze jej pozycjonowanie, a co z kolei za tym idzie – wzrost potencjału reklamowego. Co i kto tam pisze nie ma kompletnie znaczenia, ważne, że się kręci…
Janek Konieczny